Wszelki ból jest złem, ale nie każdego bólu należy unikać.
Epikur
Poezja
jest esencją myśli
Nie wiem, czy to ktoś powiedział, czy też sam to sobie wymyśliłem? Biorąc pod uwagę tzw. efekt skali, można przypuszczać, że ktoś na świecie już taką sentencję kiedyś skonstruował. W końcu pięć miliardów ludzi...
Osobiście jestem raczej typem umysłu ścisłego. Posiadając jednak pewną zdolność do abstrakcji i syntezy (podobno Wodniki tak mają), przejawiam od czasu do czasu odrobinę wrażliwości na Słowo. Nie znaczy to jednak wcale, że jestem jakimś zagorzałym fanem słowa pisanego. Nie mam też jakichś szczególnych preferencji, upodobań... Po prostu: czasem coś przeczytam; coś mi zapadnie w pamięć i zostanie na dłużej.
Nie będę się w tym miejscu dłużej rozwodził nad głębią przeżyć podmiotu lirycznego, obrazem poety prawdziwego, czy fałszywego to NieBoska Komedia Krasińskiego, miałem z tego pytanie na maturze. A'propos matury (z Języka Polskiego, oczywiście) pamiętam, jak dziś dwie rzeczy:
Pierwsza, to egzamin pisemny. Jeśli należysz już do młodego pokolenia, to może się zdarzyć, że nie wiesz, jak wyglądały dawniej
matury. Otóż, pierwszego dnia był egzamin pisemny z polskiego. Dzień to był główny i krytyczny: jeśli Ci się noga powinęła,
odpadałeś definitywnie rok w plecy. Jeśli do tego jeszcze byłeś zdrowym, młodym mężczyzną, to koniec
zanim się zdążyłeś zorientować, już Ludowe Wojsko Polskie po Ciebie łapy wyciągało i przepadałeś na dwa lata
w kamasze. No, tak znowu źle nie było. Każdy ratował się, jak mógł: prawdziwe oblężenie przeżywały wtedy różnej maści szkoły
pomaturalne (te oczywiście, które przed wojskiem skutecznie chroniły). Kto mógł, po roku wracał i podchodził jeszcze raz
(z moim rocznikiem był taki jeden). Ja jednak wolałem wtedy tak nie eksperymentować. Nie wdając się w szczegóły, moim ambitnym
programem życiowym było wówczas jak najszybsze ukończenie studiów i rozpoczęcie życia dorosłego, samodzielnego
i odpowiedzialnego. Dopiero parę lat później cokolwiek zmądrzałem :).
W każdym razie, na pisemny poszedłem, z głową jak wszyscy, naładowaną rozlicznymi domysłami, wróżbami
i przepowiedniami co też za tematy mogą nam zapodać? Jako, że przejawiałem wówczas dość spory (i jak na miarę
wieku i dojrzałości, chyba dość autentyczny) poziom religijności, więc przed Decydującym Starciem, wraz z większością klasy,
poszedłem na Mszę Świętą o siódmej u Dominikanów. I pamiętam, gdy szliśmy gremialnie do Komunii, wówczas
jednej z Koleżanek spod długiej, falbaniastej spódnicy, zaczęły się odpruwać i wypadać ściągi...
Powiem tylko tyle, że zdała. Już chyba nikt nie pytał, czy korzystała z nich, czy nie.
Co tu dużo ukrywać: ja też miałem w kieszeniach "materiały pomocnicze". W tym jedno śliczne, kompletne wypracowanie na temat
mniej więcej "wieś w literaturze", czy coś podobnego. I wyobraźcie sobie, co było dalej:
Czytają pierwszy temat: "Antygona" Sofoklesa dramatem racji moralnej i politycznej... nie, to absolutnie nie dla mnie.
I drugi: Wieś motywem, tematem lub źródłem świadomej twórczości literackiej...!!! Bingo! trafiony zatopiony! czy jak tam
jeszcze zwykło się mawiać w takich sytuacjach. Po prostu niesamowite! Tylko sięgnąć ręką do kieszeni i... no właśnie,
co "i"...?
I nic! Ściągi nawet nie wyjąłem! Całe wypracowanie napisałem od ręki. Dwanaście stron A4 bez brudnopisu.
W dodatku, zamiast obowiązującej formy "szkolnej", nadałem mu formę listu do Pani Profesor (która, zgodnie z ówczesnymi
procedurami, była uczestnikiem Komisji i moją pracę miała oceniać). W każdym razie, po oddaniu pracy byłem pełen samozadowolenia
i prawie pewny, że dostanę piątkę (na ów czas najwyższą ocenę). A było to dla mnie o tyle istotne,
że zwalniałoby mnie z egzaminu ustnego, do zdawania którego czułem trudną do wyrażenia awersję.
Jakież więc potworne było moje rozczarowanie, złość i wręcz zwątpienie w ludzkość, gdy za tydzień okazało się, że jest
czwórka. Po prostu porażka! Niezbyt wielkim dla mnie było pocieszeniem, że w międzyczasie matematykę napisałem na
pięć (akurat co do tego nie miałem zbytnich wątpliwości) i że tam dostałem zwolnienie z ustnego.
Nie będę już w tym miejscu rozwijał dalej swych teorii, domysłów, wręcz podejrzeń w tym temacie. Było i już. W końcu
minęło już tyle lat... Ważne, że za tydzień czekała mnie nielekka próba, czyli zmierzenie się na niwie ojczystej literatury
z Szacowną Komisją oko w oko (prawda, że brzmi zupełnie, jak oko za oko?). I tu
wreszcie nadchodzi pora na to drugie wspomnienie:
Ustny zdawałem po południu, wieczorem prawie. Przyszedłszy więc na miejsce, zostałem momentalnie uczęstowany Zbiorowym Doświadczeniem
Całego Dnia, spośród którego przebijała się wyraźnie jedna teza: Mów jak najkrócej! Oni nie znoszą długiego gadania; na pewno
Cię uwalą, jak się nie będziesz streszczał. Ok, więc ruszamy w bój...
Nie będę w tym miejscu już zanudzał Was szczegółowym opisem poszczególnych pytań i moich odpowiedzi. Notabene, ów Krasiński,
który wyzwolił tę gigantyczną dygresję był wspomniany zupełnie mimochodem, mówiąc szczerze, nawet nie pamiętam, przy jakiej okazji.
Tak po prostu...
Pamiętam natomiast doskonale ostatnie pytanie: "Medaliony" Zofii Nałkowskiej dokumentem zbrodni i ludobójstwa.
Przystępując do odpowiedzi, z należytym patosem rozpocząłem od cytatu owego słynnego motta: Ludzie ludziom zgotowali ten
los. I to był właściwie koniec mojej odpowiedzi. Jak Szacowna Komisja weszła na ten temat, to już mnie
z niego nie wypuściła. Nawet sobie nie wyobrażacie, ile można przegadać na temat takiego jednego zdania! Dla mnie to też było
niewyobrażalne... i chyba jest do dziś, bo już z tej rozmowy nic praktycznie nie pamiętam :)
Wyszedłszy na korytarz, pierwsze, co zobaczyłem, to wyraz niekłamanego przerażenia na twarzach Koleżanek i Kolegów: Jacek,
coś Ty narobił? Ponad godzinę gadałeś! No to pięknie, przepadłem... Ale zaraz..., o co chodzi? Przecież rozmowa szła. Nie
było żadnych zacięć, sporów, niczym się nie skompromitowałem! Czym ja się mam więc tu przejmować? Zresztą i tak już teraz nie ma
wyjścia, trzeba po prostu cierpliwie i pokornie czekać na ogłoszenie wyroku. I wyrok w końcu zapadł: "Państwowa
Komisja Egzaminacyjna... wysłuchała... oceniła... orzekła... ble, ble, ble... bardzo dobry!" No i gdzie się
podziały te teorie, o szkodliwości długiego gadania?
No dobrze, dość tych dygresji! Jak już trzeba ekran przynajmniej raz przewinąć, to znaczy, że jest dużo napisane :)
Wracając, do tematu, zdecydowałem się ten dział podzielić na dwie sekcje. W pierwszej postanowiłem zamieszczać to, co jak na
początku wspomniałem, przeczytane, zapadło mi w pamięć, jakoś się na mej duszy odcisnęło, ślad zostawiło.
W sekcji drugiej chciałbym Wam pokazać próby własnej twórczości. Nigdy nie miałem jakichś szczególnych ambicji literackich, po prostu
czasem coś mi się wymyśliło i napisało. A skoro ma leżeć latami w zeszycie schowanym głęboko w szafie, to czemu nie ma
sobie poleżeć w Internecie? Chcecie, to poczytajcie, a jak nie...? To też się złego nic nie stanie...
27 grudnia 2008r.