Na plażach Zanzibaru
czy Grzegorz T. wyśpiewał prawdę?
Bo na plażach Zanzibaru, kiedy nadmiar wód,
taki nadmiar wód obszaru dla chwil paru.
Gdzie powietrza woń nektaru, a nie baru,
ach, na plażach, być na plażach Zanzibaru.
Piosenka w zasadzie rekomendacji nie potrzebuje (jakby ktoś chciał, to ją znalazłem tutaj). Za to wyspa owszem. Były to po prostu kolejne rodzinne wakacje de facto zrealizowane po roku od pomysłu (ubiegłoroczna Kuba wyprzedziła ten projekt tylko o pół kroku). Na początek więc, odrobinka faktografii:
Zanzibar (proszę się nie dać nabrać na żadne „zangielszczenia” typu Sansibar miejscowi bardzo konsekwentnie trzymają się pisowni przez zet), to autonomiczne terytorium Zjednoczonej Republiki Tanzanii. Zjednoczonej od roku 1964. Wcześniej wyspa przez wieki przechodziła z rąk do rąk: Persowie, Arabowie, Hindusi, Portugalczycy, a pod koniec rządzona pod protektoratem brytyjskim przez sułtana Omanu. W grudniu 1963 roku uzyskała niepodległość, która trwała raptem... trzy miesiące. Już w styczniu wybuchła rewolucja, która zmusiła sułtana do ucieczki. Jako, że nowa, lewicująca władza, nie zyskała poparcia Zachodu, sytuację wykorzystały kraje bloku wchodniego, momentalnie umacnając nowy porządek. 26 kwietnia 1964 Zanzibar połączył się z Tanganiką, tworząc nowy byt państwowy, nazwany przez kompozycję ze swoich składników.
Jeśli chodzi o ścisłość, nazwa oznacza archipelag ponad pięćdziesięciu wysp, z których dwie największe, to Unguja (czyli „Zanzibar właściwy”) i Pemba.
Kraj to spokojny, białemu człowiekowi przyjazny (ta przyjaźń, oczywiście, przejawia się przeważnie w jasnym zawołaniu giwmiłandolar). Natura miejscowych prawie w całości wyraża się dwoma zwrotami w języku Ki-Swahili: Hakuna Matata! i Pole, pole!. Ponieważ naszych tam bywa trochę, więc do perfekcji opanowali polskie wersje językowe: Nie ma problema! i Powoli, powoli! (jednego z boyów hotelowych udało mi się nawet nauczyć wersji Spoko, spoko!).
Dziewięćdziesiąt osiem procent ludności, to muzułmanie. Jakkolwiek groźnie by to brzmiało, obawiać się nie ma czego. Islam w wydaniu murzyńskim różni się zasadniczo od wersji arabskiej (to właśnie owo rzeczone wyżej Hakuna Matata!). Ma to zresztą swój szerszy kontekst historyczny: przybycie wyznania na wyspę z kolonizatorami arabskimi odbyło się w sposób raczej pokojowy miejscowa ludność po prostu przez wieki stopniowo przyswoiła sobie nową religię, a te dwa procent chrześcijan i hinduistów nie stanowi dla nich żadnego problemu. Zresztą naród cechuje się rzadko spotykaną tolerancją i liberalizmem.
Żeby jakoś uwiarygodnić nasz tamtejszy pobyt, tym razem zadziałam w konwencji „analogowej” i zamiast linku do Google Maps, pozwolę sobie zamieścić skan oryginalnej mapki papierowej (jeśli ktoś koniecznie pragnie, to mapa „googlowa” jest tutaj):
Tym razem, inaczej niż poprzednio, nie będę realizował formuły dzień po dniu. Powód banalny: wyspa jest mała, a my byliśmy dość ruchliwi, w związku z czym często przemierzaliśmy te same miejsca, co w efekcie dałoby dość nudną prezentację. Stwierdziłem więc, że lepiej będzie fotografie pogrupować i zaprezentować w blokach tematycznych.
Żeby jednak nie odejść całkowicie od chlubnej tradycji, na początek kilka refleksji z samego przylotu i przejazdu na miejsce.
Wyspa tradycyjnie przywitała nas wieczornym żarem bijącym od rozgrzanego betonu płyty lotniska. Rękaw? Zapomnij schodki i na nogach do autobusu! Od razu też rzucił się w nozdrza charakterystyczny zapach egzotyki nie powiem, dość miły...
W hali przylotów (choć to była raczej „haleczka”) wpierw trzeba odstać swoje w kolejce do „kasy biletowej”, czyli punktu poboru opłat wizowych (50 dolarów od łebka). To jest chyba najważniejszy element przy wstępie na wyspę. Potem już błyskawiczna odprawa paszportowa (skomputeryzowana robili zdjęcia i brali odciski palców), bramka i Welcome to Zanzibar!
W międzyczasie podwieszone u sufitu monitory nieustannie informowały nas o sukcesie w walce z malarią: już prawie, prawie! Ale wróg nie śpi, więc bądź czujny i się lecz! Jeśli po powrocie skądkolwiek poczujesz objawy, biegnij natychmiast do doktora, by z powrotem tego paskudztwa na wyspę nie zawlec! Nachalne to było strasznie, ale tak naprawdę, śmiać się nie ma z czego ostatecznie na to można umrzeć... Za to na końcu, przy wylocie, byliśmy raczeni totalną propagandą sukcesu: w 2003 roku ćwierć populacji wyspy zarażona i powszechna śmiertelność, a w 2015 jeden procent i niezarejestrowany żaden zgon! Reasumując można jechać dość bezpiecznie...
Przejazd jak to przejazd! Ciasno, po wertepach, za to z intensywną klimatyzacją. Aż dziw bierze, że po takiej porcji upału (na lotnisku, lekko licząc, spędziliśmy ze dwie godziny), nikt się nie przeziębił. Miasto nocą tętni życiem: sklepiki, kramiki, różne stoiska z jedzeniem, dookoła mrowie ludzkie. A pośród tego wszystkiego my powoli sunący busik, pełen białych nowej dostawy frajerów, którzy przyjechali dać się oskubać z dolarów za podobiznę żyrafy wyrzeźbioną w drewnie, czy „regionalny” naszyjnik z koralików, który u nas na odpuście kupisz za ćwierć tej ceny... no, ale liczy się „certyfikat afrykański”...
Godzina telepania w ciasności i jesteśmy na miejscu! Uroczysty wjazd, powitanie na recepcji z poczęstunkiem kanapkowo sokowo owocowym, potem przydział pokojów i do spania! Zwłaszcza, że tradycyjnie postanowiliśmy z samego rana pójść na plażę, przywitać wschód słońca. Przepraszam bardzo jeszcze przed snem poszliśmy nad ocean, zobaczyć, czy w ogóle jest, czy plaża ma choć odrobinę tego piasku, jaki nam zachwalali, etc... bla, bla, bla...
Zdjęć z lotniska nie mam. Podobnie, jak w innych krajach tego regionu, tak i tu obowiązuje powszechne przekonanie, że sfotografowanie jakiegokolwiek elementu infrastruktury stanowi dramatyczne zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego. Lepiej się nawet nie pokazywać w okolicy z aparatem na wierzchu! Za to miasto z okien busa jak najbardziej, ile sobie życzysz! Wprawdzie chyba się już trochę zestarzałem (a może po prostu już wystarczająco długo mam aparat) i nie strzelałem na oślep do wszystkiego, co podchodziło pod szkło, niemniej jednak kilka ujęć zechciało mi się zrobić:
Miejscówka ośrodek i okolice
Uroa Bay Beach Resort, leży w połowie wschodniego wybrzeża wyspy, w wiosce Uroa. Od południa brzeg przechodzi w zatokę Chwaka Bay, a na północny wchód mamy już otwarty ocean. No i owe słynne, największe w świecie amplitudy pływów (dla otwartego morza), w czasie pełni i nowiu sięgające ponad dwóch metrów.
Wioska, jak to wioska. Otaczająca nasz ośrodek (i kilka małych, prywatnych pensjonatów) od północy i południa, poza tym wciśnięta między drogę, a brzeg. To przedzielenie miało dla nas pewien specyficzny koloryt, gdyż w godzinach porannych mogliśmy oglądać przemierzające plażą pielgrzymki dzieci w drodze do szkoły (grzecznie ubrane w jednolite mundurki), a około południa te same dzieci idące z powrotem już mniej oficjalnie, ale o ile szczęśliwsze...
Mówienie o chodzeniu plażą wymaga tu pewnego sprostowania. Mianowicie było to możliwe tylko w czasie odpływu. Gdy przychodził przypływ, plaża znikała, i to zupełnie woda podchodziła pod sam mur oporowy oddzielający hotelową promenadę. Co odważniejsi chodzili wówczas ową promenadą, przestrzegając zapewne jakiejś niepisanej umowy, w ramach której hotel tolerował ten proceder, a korzystający z przejścia zachowywali się nad wyraz spokojnie. Za to na plaży całe mnóstwo Beach Boys'ów, wołających ustawicznie: Hello! Everything is OK?, po czym od rana do wieczora bombardujących ofertami wycieczek, restauracji, sklepów, masaży i co tam jeszcze mieli do sprzedania...
Z kolei, wchodząc do wsi, nie sposób było się opędzić od gromady dzieci, wołających jednym tchem Jambo! oraz Give me one dollar. Niektóre z nich stosowały zresztą daleko posuniętą optymalizację, wołając po prostu Jambo dollar!
Beach Boys czy oferty miejscowych są bezpieczne?
Jadąc na tego typu pobyt, zorganizowany przez krajowe biuro podróży (postanowiłem konsekwentnie nie wymieniać nazwy, żeby nie być posądzonym o kryptoreklamę), wpada się z reguły między przysłowiową wódkę a zakąskę. Z jednej strony pewni swego rezydenci, oferujący szereg atrakcji w kategorii tylko u nas najlepiej, najpewniej, najbezpieczniej, etc..., z drugiej zaś namolni naganiacze na plaży albo tuż za bramą hotelową, oferujący częstokroć to samo za pół ceny (a jak się potargujesz, to i taniej). Mechanizm dość prosty przeważnie i jedni i drudzy korzystają z tych samych dostawców usług, tylko oczywiście, biuro podróży ma odpowiednio większą liczbę przewodów pokarmowych do wyżywienia, więc i kasa musi być odpowiednio większa.
Problem odwieczny i w zasadzie nie do rozstrzygnięcia: brać drogo i z jakąś tam nibyochroną w zamian, czy taniej i hulaj dusza, piekła nie ma, pod warunkiem, że Cię nie wystawią i np. nie będziesz musiał wracać kilkadziesiąt kilometrów na piechotę.
Nas ta sprawa dotknęła w sposób szczególny. Spotkanie z rezydentem mieliśmy zaplanowane dopiero na wieczór dnia pierwszego, którego pierwszą połowę zdecydowaliśmy się przeznaczyć na plażing, co oczywiście poskutkowało momentalnym zbombardowaniem przez mnóstwo ofert. Podejście do rzeczy trzeba przyznać, dość profesjonalne: drukowane informatory (nie żeby znów offset, ale porządne, w kolorze i przeważnie zafoliowane), albumy ze zdjęciami, a niekiedy nawet „księgi referencyjne” zeszyty z pieczołowicie przechowywanymi wpisami od zadowolonych gości. Rzecz ciekawa, doskonale wiedzieli, który w jakim jest języku: polski, niemiecki, rosyjski? Nie ma problemu, zawsze znaleźli odpowiedni.
Ponieważ zaraz po przyjeździe okazało się, że wycieczki „oficjalne” zostały połączone w pary, co spowodowało blisko dwukrotny spadek kosztów w stosunku do planowanego budżetu, poczuliśmy się nagle niesamowicie bogaci i zdolni do różnych ekstrawagancji. Summa sumarum, wykupiliśmy więc wszystko, co zaplanowane „w części oficjalnej” plus dodatkową wyprawę prywatną, wschodnim wybrzeżem na północ wyspy.
Pojechaliśmy, jak Wielkie Państwo sami z kierowcą i całodziennym przewodnikiem do naszej wyłącznej dyspozycji. Jak było? Fajnie! Wnioski są konkretne: wycieczki oficjalne owszem, mogą być; ale jeśli chcesz naprawdę wejść w głąb, to nie licz na to, że Ci rezydent pokaże coś ponad główny deptak z oficjalnymi sklepami pamiątkarskimi. Cokolwiek więcej, to tylko z tubylcem, który Cię wprowadzi wszędzie. Całkiem możliwe, że mijanym po drodze ochroniarzom, czy portierom sprzedaje gadki w rodzaju: cześć, wpuścisz mnie mam tu kolejnych białych frajerów z kasą? No cóż, bariera językowa ma też czasami swoje dobre strony! A przechodząc do konkretów na początek przejazd do pierwszego miejsca, czyli Kiwengwa:
Z wioski prowadziło zejście wprost na plażę, gdzie przesiedliśmy się na motorówkę i wyruszyliśmy w mniej więcej godzinny rejs po okolicy:
Po drodze zawinęliśmy w pobliże prywatnej wyspy, na której doba pobytu kosztuje podobno tysiąc dolarów:
Wracając, płynęliśmy wzdłuż brzegu koralowego, podziwiając różne cuda, ręką Bożą bądź ludzką uczynione:
Kolejnym etapem trasy była, położona dalej na północ, wioska Matemwe:
Po krótkim odpoczynku i wizycie na plaży (było fajnie, bo akurat złapaliśmy odpływ), weszliśmy w głąb. Jako pierwszy punkt zaliczyliśmy wioskę rybacką, czyli lokalną „stocznię” i targ rybny:
Jozani Forest jak Afryka wyglądała dawniej?
Pod tym, cokolwiek sarkastycznym, tytułem kryje się półdniowy wyjazd do tamtejszego rezerwatu przyrody, obejmującego tropikalny las deszczowy (wilgotność średnioroczna sięga tam 90%) oraz, w drugiej części, nadbrzeżny las namorzynowy. Mieliśmy tu trochę szczęścia, bo trafiliśmy na odpływ i mogliśmy podziwiać w pełni plątaninę systemów korzeniowych.
Jeśli chodzi o zwierzęta to nie za bogato. W ogóle na tej wyspie z tym obszarze jest dość krucho. Pamiętam jak podczas pobytu w Kenii trzeba się było wręcz opędzać od małp, które tylko czekały, aż zostawisz coś dla nich ciekawego (przeważnie było to jedzenie, ale podobno zdarzały się nawet kradzieże torebek...). Tutaj nic. Co do małp tylko oglądaliśmy siedlisko jakiegoś endemicznego gatunku red colubus (oczywiście zagrożonego wyginięciem). Poza tym, raz udało się zobaczyć coś wiewiórkopodobnego i to w zasadzie wszystko! Podobno były kiedyś tam gepardy, ale ludzie je wytłukli, bo im wyżerały zwierzęta gospodarskie i w ten oto sposób, rękami ludzkimi, koza wygrała z gepardem!
Dzieci
Temat wdzięczny zawsze i wszędzie. Poza nieodłącznym giwmiłandolarem, temperament i zachowanie jak zawsze przejawiające się bezpośreniością i całkowicie swobodnym zachowaniem przed obiektywem. Bezproblemowość nie oznacza, rzecz jasna, neutralności! Wręcz przeciwnie niektóre, jak tylko widzą skierowany w siebie aparat, momentalnie budzą w sobie gwiazdę/modelkę/supermana (niepotrzebne skreślić).
Dość ciekawym zjawiskiem w tamtejszej kulturze jest, że o ile kobiety wychowane w mentalności muzułmańskiej raczej unikają szkła (niekiedy ostentacyjnie zasłaniając się i machając rękami w geście dezaprobaty), o tyle, gdy znajdują się z dziecięciem na ręku, momentalnie zmieniają optykę i z pozycji błogosławionego macierzyństwa pozwalają się fotografować bez większych oporów.
Poniższa galeryjka jest zbiorczym owocem wszystkich naszych wypraw, a głównie pierwszej wycieczki i spacerów po „naszej” wiosce. Nie sposób zliczyć, ile cukierków i herbatników rozdaliśmy przy tej okazji często nie można było wręcz nadążyć z rozdawnictwem a dla mnie był to niezły trening szybkości, refleksu, no i oczywiście sprawności sprzętu:
Z okna samochodu
Jeżdżąc w te i wewte, zawsze starałem się zajmować miejsce przy oknie. Najlepiej z prawej strony. Dlaczego? Bo ruch jest tam lewostronny i siedząc z prawej, miałem dalej do krawędzi jezdni, co dawało mi lepszą perspektywę do łapania „życia na gorąco”.
Oczywiście, nie każdą okazję dało się uchwycić. Wiele ujęć też wyszło mi na granicy akceptowalności technicznej, co z pewnością będzie tutaj widać. Nie chciałem jednak dążyć do jakiejś abstrakcyjnej doskonałości, bo mogłoby to doprowadzić do tego, że ten dział w ogóle by nie powstał...
Różności
Skoro zdecydowałem się na przedstawioną wyżej formę prezentacji, to oczywiste jest, że zostało mi trochę zdjęć niedających się przypisać do żadnego działu. Jednakże wydały mi się na tyle interesujące, że postanowiłem je dodać tu na końcu:
13 marca 2016r.