Kuba

czyli, jak nasza córka chciała zobaczyć czasy, których nie pamięta

a może wyskoczę na Kubę

z tęsknoty za demoludem,

opróżnię portfel do zera,

pogłaszczę brodę Fidela?

Właściwie z zacytowanego powyżej fragmentu (Golec'u'Orkiestra oczywiście – jakby ktoś nie wiedział), prawdziwa jest chyba tylko kwestia o opróżnieniu portfela. Ceny (te dla turystów), ze dwa, do trzech razy wyższe, niż u nas. Prosty przykład: odeszliśmy od hotelu jakieś trzy kilometry, po czym naszła nas fantazja, by wrócić taksówką – jednym z tych legendarnych starych samochodów. Rzeczywiście, nie trzeba było długo czekać – momentalnie zjawił się różowy Chevrolet, prawdopodobnie siłowo przerobiony na kabriolet (metodą odcięcia wszystkiego powyżej drzwi) i zajechaliśmy z powrotem za siedem CUC (to takie dziwaczne peso wymienialne – jedyne dostępne dla obcokrajowców). Przy kursie 1.09 za Euro, daje to stawkę około 8.77 PLN za kilometr. Tak więc, nasze poczucie wartości gwałtownie podrosło!

Z demoludem, to jest trochę chyba inaczej, niż u nas bywało. Nie na darmo Polska była nazywana najweselszym barakiem całego obozu socjalistycznego. Zawsze można było coś przykombinować: a to w NRD jakieś gumki do włosów sprzedać, a to u Ruskich złoto tanio kupić, Przez Bułgarię skoczyć do Turcji i wrócić z bagażnikiem pełnym dżinsów, które potem znajomi po butikach wchłaniali. Słowem – Polak potrafił.

A tam? Kraj w totalnej izolacji (przede wszystkim fizycznej), ludzie jacyś tacy zrezygnowani i pełni totalnego nicmisięniechcenia. Z tego, co nam polskojęzyczny przewodnik klarował, wśród ludzi panuje głębokie przekonanie, że jeśli się ma cokolwiek zmienić, to tylko wtedy, jak przyjdzie z góry. A góra te zmiany dozuje całkiem oszczędnie – można rzec, metodyką niezbędnego minimum. Najczęściej wtedy, gdy jakaś branża gospodarki zupełnie już upada. Wtedy wyrzucają ludzi na bruk, poszerzając nieco listę zawodów, które wolno wykonywać prywatnie. I tak, możesz zostać taksówkarzem, fryzjerem, sprzedawcą orzeszków na ulicy, etc... A generalnie, jak się coś przewróci, to tak, jak u Kuby Sienkiewicza (Elektryczne Gitary): przewróciło się, niech leży, cały luksus polega na tym, że nie muszę go podnosić, będę się potykał czasem; będę się czasem potykał, ale nie muszę sprzątać.

A co do Fidela: to nikt chyba tak naprawdę nie wie, czy on w ogóle jeszcze żyje, czy już tylko ożywczy duch rewolucji w narodzie powiewa? Faktem niezaprzeczalnym pozostaje, że władza taka znowu głupia nie jest i jednego boi się panicznie: momentu, w którym będzie trzeba ogłosić, że ukochany El Comandante odszedł do Krainy Wiecznej Rewolucji. Wtedy bowiem jest możliwy każdy scenariusz: zarówno ogólna żałoba narodowa, jak i spontaniczna fiesta uliczna. A ludzie, gdy już raz wyjdą, to nieprędko wrócą: jak każdy zobaczy, że inni też swiętują, jak poczują siłę i moc... to kilka komitetów może w mig pójść z dymem!

No, ale ja tu gadu–gadu (właściwie bardziej by pasowało jakieś piszu–piszu, czy coś podobnego...), a kilobajty lecą :) Najważniejsze są przecież zdjęcia! Żeby wszak tradycji uczynić zadość, najpierw mapka:


Podobnie, jak poprzednimi razy, jedynie na tydzień mogliśmy sobie pozwolić. Na początek przelot legendarnym Dreamlinerem. Na szczęście, nie zawiesił się, ani nie zresetował w powietrzu (jeśli nie liczyć telewizorka w moim fotelu), za to okazało się, że na lotach czarterowych jeść nie dają – trzeba było sobie kupić. W ramach protestu wzięliśmy więc własne kanapki i olaliśmy ten cały ich catering.

Kuba, pod postacią lotniska Varadero, powitała nas tak sobie: osiemnaście stopni, pochmurno i nawet jakiś niewielki deszcz. Na szczęście kolejne dni były już cieplejsze i czuliśmy, że przyjechaliśmy do strefy zwrotnikowej.

A hotel? Cóż, taki sobie średni Gierek. Za tę cenę z pewnością w innych rejonach świata można by znaleść coś bez porównania luksusowszego. Ale, jako się rzekło: przyjechaliśmy na Kubę i wiedzieliśmy, dokąd się udajemy, więc nie było narzekania (przynajmniej niezbyt wielkie).

Piątek – przylot i rozpoznanie terenu

Najpierw więc lecieliśmy – w tamtą stronę jedenaście godzin...

Po wylądowaniu trzeba było przejść trzy bramki: paszporty, kontrolę bezpieczeństwa (chyba tylko na Kubie kontrolują pasażerów opuszczających lotnisko...) i jeszcze na koniec, tuż przy wyjściu, stała panienka w mundurze, zbierająca (zupełnie nie wiadomo, po co) jakieś bzdurne deklaracje celne.

A potem już autobus i około czterdziestominutowy przejazd do hotelu, w trakcie którego była okazja na pierwszy kontakt z rzeczywistością na tej ziemi.

W drodze jeszcze mieliśmy okazję zobaczyć pierwsze stare samochody (potem ten widok zdążył nam już spowszednieć, ale póki co, budził zainteresowanie). A w hotelu, ledwie weszliśmy na recepcję, zaraz przymaszerował jakiś lokalny zespół taneczny. Właściwie, to najpierw rozległ się przenikliwy hałas, chyba ze względu na świadomość miejsca, kojarzący się raczej z jakimś pochodem rewolucyjnym, i dopiero po chwili zza filarów wynurzyły się młode dziewczęta, kołyszące się do jakichś rytmów karaibskich.

Zaraz po zainstalowaniu się w pokoju poszliśmy zobaczyć plażę. Trudno z perspektywy czasu orzec jednoznacznie, czy faktycznie było wtedy tak chłodno, czy po prostu działało zmęczenie po podróży:

Sobota – spacer po Varadero

Następnego dnia, po spotkaniu z rezydentem, wysłuchaniu szybkiego „tutoriala” i zapisaniu się na wycieczki, wybraliśmy się spacerem wgłąb półwyspu (nasz hotel leżał u samej nasady), by wreszcie pooddychać owym demoludem. Ponieważ, jak dowiedzieliśmy się, od jakichś dwudziestu lat „religia już władzy nie przeszkadza”, zdecydowaliśmy, że następnego dnia pójdziemy na kubańską mszę. Łatwowiernie więc skierowaliśmy swe kroki do kościoła leżącego dosłownie sto metrów od hotelu, by momentalnie odbić się od furtek zamkniętych na kłódkę. Zagadnięci pracownicy położonej obok wypożyczalni samochodów powiedzieli, że „w zasadzie, to powinni tu być, ale ich nie ma...”. Okazało się więc, że na Kubie nawet Kościół nie działa tak, jak powinien. Nie pozostawało więc nic innego, tylko zgodnie z planem iść „w miasto”, gdzie trzy kilometry dalej była Iglesia Santa Elvira, która podobno miała być czynna.

Pierwszą dawkę wspomnień z demoludu dostaliśmy momentalnie po wyjściu z hotelu:

A od razu za rogiem był pierwszy bazarek:

Idąc dalej, powoli rozkręcaliśmy się w wypatrywaniu starych aut:

W pewnym momencie postanowiliśmy na chwilę zejść na plażę:

Po powrocie na ulicę szliśmy dalej, podziaiwjąc po drodze piękną kubańską architekturę i kolejne stragany z pamiątkami:

W jednym miejscu od głównej ulicy odchodziła równoległa, którą przeszliśmy kawałek:

Powróciwszy, mijaliśmy kolejne elementy zabudowy:

Na kolejnej przecznicy wypatrzyłem fajną, czerwoną Simcę i stwierdziłem, że koniecznie muszę ją mieć:

Następny przystanek, to były dziewczyny sprzedające wodę kokosową i Pina Coladę w ananasie. My, jako dorośli wzięliśmy ananasa, a Dorota, jako dobrze wychowane dziecko, kokosa. Efekt: miała w środku z ledwością parę kropli, a my opiliśmy się solidnie i jeszcze w dodatku pojedlim srodze ananasem (z którego bebechy, po wykrojeniu, dziewczyna nadziała na czubek). Wniosek: nie opłaca się być abstynentem... :) Summa sumarum, cała radość kosztowała 8 CUC (czyli ok. 32 PLN):

Nagle momencie Dorota przyuważyła jakiegoś Varadeiros w rajtuzach... Wstrząśnieta do głębi krzyknęła tylko do mnie: rób zdjęcie! Podniosłem błyskawicznie aparat i, niewiele mierząc, strzeliłem. Dlatego zdjęcie takie sobie, ale dokument jest. Zaraz potem kobiety skręciły w lewo, w widoczny spoza tych dwóch łebków bazarek, a ja, korzystając z chwili wolności, zająłem strategiczną pozycję, przezbroiłem aparat w długi obiektyw i zająłem się polowaniem na kolejne samochody:

I wreszcie wzięła nas fantazja, aby wrócić wzmiankowaną na początku taksówką. Zaraz nadarzył się jakiś Chevrolet, wyglądający tak, jakby ucięli mu całą górę i w ten sposób przerobili na kabriolet. Nim też wróciliśmy, urządziwszy sobie przy okazji sesję zdjęciową:

Niedziela – dalsze odkrywanie okolicy

Dzień święty rozpocząłem dość wcześnie i w dodatku od spraw całkiem ziemskich, aczkolwiek nie przyziemnych. Wyszedłem przed wschodem słońca na zewnątrz, aby złapać hotelowe palmy na tle łuny przedświtu, a potem w pierwszych promieniach wschodzącego słońca:

Po śniadaniu, zgodnie z planem wruszyliśmy w stronę kościoła. Rzecz jasna (jak to w towarzystwie kobiecym bywa), nie obeszło się bez zatrzymań przy kolejnych bazarach, czy pojedynczych straganach. Ostatecznie jednak, na miejsce dotarliśmy o czasie.

Kościół pełen ludzi. Widać autentyczne zaagnażowanie w liturgię i przeżywanie wspólnoty. Trudno rzec, czy to autentyczna wiara, czy po prostu celebracja „wolności” – tzn. tego, że wolno... W każdym razie całe kazanie (w/g relacji Doroty) było poświęcone sprawom polityczno – społecznym, a przede wszystkim temu, że jest bida i nie ma kasy (m.in. w tym kontekście pojawił się też wątek zamknięcia tamtego kościoła). Ja, jako niekumaty po hiszpańsku, mogłem jedynie łapać części stałe i słuchać muzyki, która w wykonaniu lokalnego spontanicznego zespołu grającego na gitarach, była chyba najlepszym elementem całej mszy.

Zaraz po wyjściu zaczepiła nas pewna Kubanka, która najpierw chciała kasy, a gdy nie daliśmy, zaczęła prosić, żeby jej coś kupić. Tego już nie odmówiliśmy: Ewa z Dorotą poszły na drugą stronę ulicy, gdzie wydawszy 20 CUC (ok. 80 PLN) zakupiły doprawdy niewielką siatkę z kilkoma podstawowymi produktami (te kubańskie ceny wolnorynkowe...). Ja zaś, korzystając z chwili zainstalowałem się znów z aparatem, czego owocem jest m.in. poniższa panorama bazarku przez ulicę. Ponieważ nie chce mi się instalować tu żadnego plugina do przeglądania panoram, zamieszczam w normalnym porządku wersję zmniejszoną, a jak ktoś chce, może sobie pobrać większe zdjęcie stąd – plik jpg, 1.02 MB (można tam zobaczyć, jak mi się fajnie powielił przechodzący człowiek):

Po emocjonujących zakupach wróciliśmy do hotelu, robiąc po drodze sobie (i nie tylko) zdjęcia w różnych dziwnych miejscach:

A potem już do końca dnia totalne obijanie – plażing, piwing i wieczorna sesja nad morzem:

Poniedziałek – Hawana

Na cały ten dzień przypadła wycieczka do Hawany – na szczęście z polskim przewodnikiem. Wyjechaliśmy około ósmej, kierując się na zachód, najpierw przez portowe miasto Matanzas, którego nazwa, to po hiszpańsku... rzeź, masakra. Nikt pamięta, skąd się wzięła, są przypuszczenia, że dla upamiętnienia pierwszych spotkań konkwistadorów z miejscowymi. Nie wiadomo tylko, kto kogo?

Jadąc dalej, dotarliśmy w końcu do stolicy, wjeżdzając od strony twierdzy El Morro. Ograniczenia czasowe nie pozwoliły na dłuższy w niej pobyt – tylko przyslowiowe pięć minut na foty i dalej. Podążając, wpierw bulwarem nadmorskim, potem ulicami coraz bliżej centrum (tego „reprezentacyjnego”, jeszcze jako tako utrzymanego), dojechaliśmy do pierwszego „poważnego” postoju, jakim był Plac Rewolucji. Jak wszyscy, zrobiliśmy sobie kilka pamiątkowych zdjęć na tle komunistycznych monumentów, po czym wyruszyliśmy dalej w stronę dawnej fabryki Rumu Legendario, gdzie wysłuchaliśmy odrobiny wykładu na temat technologii produkcji, a także dostaliśmy możliwość zakupu odpowiedniego obciążenia – zarówno rumu, jak i od razu cygar.

Stamtąd zawieźli nas na obiad. Po drodze znów widzieliśmy samo życie, czyli głównie rudery i kolejki do sklepów. Mogliśmy też zobaczyć wyznawców santerii, charekterystycznej religii kubańskiej, stanowiącej swoistą adaptację wierzeń afrykańskich niewolników do panującego wówczas chrześcijaństwa. Dziś, już w czasach swobód wyznaniowych, santeryści przyjmują najpierw chrzest, by później, traktując to jako wyższy stopień wtajemniczenia, wstępować do wspólnoty, czego wyrazem zewnętrznym jest biały strój (więcej informacji można zobaczyć tutaj).

Tuż przed knajpą zaznaliśmy innego lokalnego kolorytu pod postacią niewidomego śpiewaka, z wielkim zapałem śpiewającego coś, w czym co drugie słowo, to było El Comandante lub Che Guevara.

Restauracja? Podobno jadał w niej Hemingway... Jak dla mnie, żaden szał. Owszem, u nas się takie robi, wprowadzając celową ruinację wnętrza. Tutaj taki nastrój wyszedł na wskroś spontanicznie. Najważniejsze wszak, że zjeść się dało i przeżyliśmy:

W trakcie jedzenia, w sali tak ciasnej, że trudno było przejść między stolikami, okazało się być jeszcze tyle miejsca, że zmieściła się pięcioosobowa kapela:

Po obiedzie poszliśmy zwiedzić Katedrę Najśw. Marii Panny, w której znaleźliśmy m.in. pomnik Św Jana Pawła II:

Zaraz po wyjściu z katedry opadły nas niemiłosiernie poprzebierane na kolorowo Cuban Ladies, które na widok wyciągniętego aparatu „pozwoliły się” (a właściwie wymusiły) sfotografować – rzecz jasna za obowiązkowego CUC'a:

Dalej trochę dłuższa wędrówka: Plaza del Arma (z drewnianym brukiem) i okoliczne uliczki, m.in. z „licencjonowanymi” modelkami (słowo daję, mają identyfikatory na szyi). Tutaj wykazałem się pewną dozą bezczelności, bo zrobiłem zdjęcie „z biodra”. Jak się okazało, nie doceniłem zawodowej czujności, bo zaraz przyleciał jakiś, również poprzebierany „bodyguard”, krzycząc na cały głos: one photo – one peso!. Cóż, pozostało mi tylko iść w zaparte, że przecież nie robię zdjęć, skoro aparat spokojnie sobie wisi na pasku...

Trochę dalej jakaś szkoła. Uprzedzeni jeszcze w Polsce, mieliśmy spore zaopatrzenie w rodzaju książeczek, pisaków, etc..., więc szybko wkupiliśmy się w łaski małych Kubańczyków. I tak wreszcie dotarliśmy do Plaza Vieja (Plac Stary), czyli mniej więcej miejsca, gdzie kończy się Hawana jako tako odnowiona:

Po krótkim rozglądnięciu się wokół udaliśmy się dwie przecznice dalej, na plac przed Klasztorem Św. Franciszka z Asyżu, gdzie m.in. mogliśmy „podziwiać” durne plastikowe misie pomalowane w kolory różnych narodów (jakiś awangardowy modern art, już nawet nie pamiętam, jaki):

Gdy wreszcie dostaliśmy upragniony czas wolny, w mig wykorzystaliśmy, aby wreszcie zobaczyć kawałek „Hawany prawdziwej”:

I na koniec dnia, dla odpoczynku, zostaliśmy zaprowadzeni do jednego z klubów, gdzie zażyliśmy krótkiego kursu picia rumu i palenia cygar:

Wtorek – Jeep Safari

Pod tą cokolwiek nadętą i pretensjonalną nazwą kryje się całodzienna wycieczka samochodowa po okolicy. Z rana po śniadaniu podstawili jakieś chińskie niby terenówki, rozdali kluczyki i kazali jechać za przewodnikiem. Strasznie to skrzypiało i trzeszczało, mocy za bardzo pod maską nie było, ale te wertepy kubańskie jakoś dało się pokonywać. A co najważniejsze – samochód cudzy, więc nie żal było :)

Najpierw zajechaliśmy na tzw. farmę, czyli po naszemu po prostu zwykłe prywatne gospodarstwo, gdzie wszystko, co żyje, biega luzem po podwórku:

Na miejscu zostaliśmy zaproszeni m.in. do zwiedzenia wnętrza domu. Cóż – dom, jak dom! Może dla Amerykanów i Kanadyjczyków to ma szansę stanowić jakąś egzotykę, ale nie dla nas, którzy jeszcze pamiętamy czasy siermiężnej komuny. Jak się okazuje, ten system bardzo do siebie upodabnia, i to nie tylko w obrębie jednego narodu...

Oczywiście, nie obyło się bez talerzyka na pieniądze postawionego sugestywnie przy wyjściu. Nikt się zresztą nie uchyalał od płacenia – wszyscy doskonale rozumieli, że taki jest cel i sens naszego łażenia po prywatnych pokojach.

Na zewnątrz jeszcze można było przejechać się na koniu, potem szybkie, ostatnie spojrzenie – i w drogę:

Następnym elementem było pływanie (z przewodnikiem) wśród raf koralowych. Z powodu braków sprzętowych zdjęć podwodnych niestety nie posiadam:

Kolejny przystanek – cenota (podobna, jak te w Mwksyku), wypełniona krystalicznie czystą wodą, o głębokości 22 metrów:

Kąpieli, niestety, nie zażyliśmy zbyt wiele, bo harmonogram był tak napięty, że zaraz kazali nam wychodzić i jechać nad rzekę, gdzie nas czekał rejs statkiem. Z tego zapędzenia nawet nie zdążyłem zapamiętać, jaka to była rzeka...

W końcu jednak dano nam chwilę wypoczynku, zawożąc do czegoś w rodzaju lodży na szczycie rozległego płaskowyżu, gdzie nam podano obiad. Dom z tarasem tuż nad stromym stokiem opadającym w szeroką dolinę, przeciętą na pół imponującym wiaduktem kolejowym:

Jak się okazało, wypoczynkowi nie było jeszcze końca. Po obiedzie zwieziono nas na dół, gdzie dostaliśmy jeszcze bonus w postaci dwóch godzin pobytu w fajnym parku nad rzeką. A potem już tylko szybki powrót do domu i koniec imprezy.

Środa – totalne nicnierobienie

Ten dzień, zgodnie z tytułem, od rana do wieczora się obijaliśmy. Fakt, że dla mnie to rano było cokolwiek dosłowne, bo postanowiłem przed wschodem słońca pójść sobie na drugą stronę półwyspu – nad zatokę (Bahía de Cárdenas):

A potem, zgodnie z tytułem – chodzenie po okolicy, leżenie na plaży... i oczywiście piwo wieczorem...

Czwartek – Buena Vista Social Club

Co do zasady – rzecz nie wymaga rekomendacji. Legenda kultury kubańskiej, szczyt popularności w połowie ubiegłego stulecia, obecnie od kilkunastu lat reaktywowana, po części jeszcze z „oryginalnymi” muzykami w składzie. A występuje regularnie właśnie w... Varadero.

Tak więc, skorzystaliśmy z okazji, wykupując przy tym wersję „premium”, czyli z krótkim spotkaniem przy barze przed występem:

       ciąg dalszy nastąpi...

6 marca 2015r.

e-mail
jck1968
Do góry