Wakacje A.D. 2008

czyli nad Bałtyk po ścianie wschodniej

Zgodnie z tym, co napisałem we wstępie otwierającym cały dział, wakacje przez szereg lat spędzaliśmy w Kuźnicy – na Półwyspie Helskim. Miejsce przefajne! Prawdopodobnie najwęższe miejsce na całej mierzei – niacałe dwieście metrów. Zanim wzdłuż brzegu zbudowali umocnienia (cały pas sztucznych wydm, obecnie rozciągający się od Władysławowa aż za Jastarnię), źródła historyczne donosiły raz za razem o zalewaniu wsi przez morze. Nic dziwnego: jak się patrzy na stare zdjęcia (wiszące głównie w Smażalni u Emila) i widzi z poziomu plaży zupełnie odsłonięte budynki (i niemalże drogę), to naprawdę nietrudno sobie wyobrazić falę przelatującą z morza do zatoki.

Jazda na wakacje odbywała się rokrocznie według tego samego schematu: A–czwórką, a potem jedynką na północ. I żeby było szybciej, to w nocy. Ten mit szybkości upadł w roku 2006, gdy wyjechawszy o jedenastej w nocy, na miejsce przybyliśmy... około drugiej po południu! Czyli zaliczyliśmy czternaście godzin!

Wobec takiego rozwoju wypadków, następny rok przyniósł radykalną odmianę. Podjęliśmy decyzję: jedziemy w dzień i opłotkami. Żeby tym opłotkom nadać jakąś oś przewodnią zdecydowałem, że pojedziemy od linijki. Dosłownie! Rozłożyłem mapę Polski, przyłożyłem linijkę między Krakowem, a Trójmiastem i tak wytyczyłem trasę. Bez jakiegokolwiek wybierania ciekawych miejsc itp..., po prostu prosto i tyle. Co nie znaczy wcale, że było nudno. Ponieważ jechaliśmy (o ile sobie dobrze przypominam) jedenastego sierpnia, więc przez pierwszą część trasy (mniej więcej do Łodzi), wciąż przecinalismy pielgrzymki zdążające na Jasną Górę. Potem znależliśmy się w Piątku, czyli geometrycznym środku Polski, zaliczyliśmy przejazdem Golub–Dobrzyń i Grudziądz, by w końcu dopiero tuż przed Wejherowem zgubić gdzieś trasę i poddawszy się wreszcie, wjechać na Obwodnicę Trójmiasta. Na miejsce dotarliśmy tuż przed zachodem słońca.

Opisywany niniejszym rok dwutysięczny ósmy stanowił twórcze rozwinięcie ubiegłorocznej doktryny opłotków. Zgodnie z marzeniami mojej Małżonki, postanowiliśmy bowiem zobaczyć Mazury. Tym razem jednak przyłożyłem się do opracowania trasy znacznie staranniej, studiując w Internecie informacje o różnych ciekawych miejscach z okolic po drodze. Koniec końców, stanęło na wyprawie czterodniowej i... totalnej niespodziance! Opracowałem przejazdy, pozałatwiałem noclegi – i nie powiedziałem ani słowa, którędy ani dokąd jedziemy!

Całokształt naszej trasy przedstawiał się mniej więcej tak:


Dzień pierwszy: przez Ponidzie, Świętokrzyskie i Mazowsze na skraj Podlasia

Sam wyjazd najlepiej scharakteryzuje parafraza znanego powiedzenia: miało być bardzo wcześnie, a wyszło jak zwykle. W każdym razie słońce stało już mocno na niebie, gdy wsiedliśmy do naszej Skody Octavii, wyładowanej po brzegi, z trzema rowerami na dachu, i ruszyliśmy w nieznane, aby przez następne cztery dni powtarzać za jednym z polskich kabaretów: O kurcze! Ale nieznane!

Pierwszym punktem naszej wędrówki były Proszowice, gdzie tylko zatrzymaliśmy się na chwilę w Rynku, objechaliśmy kilka uliczek w ścisłym Centrum i ruszyliśmy dalej, skręcając zaraz za miastem na północ, a następnie w ostatniej klasy drogę lokalną, by przez Skalbmierz i okoliczne wioski Ponidzia dojechać do Pińczowa.

To miasto „zaliczyliśmy” podobnie, jak Proszowice, zatrzymaliśmy za to się niebawem na skraju lasu w celach sanitarnych.

Pierwszy postój full wypas przypadł na Chmielnik. Fajny, słoneczny Rynek, a przede wszystkim dobre lody!

Jadąc dalej na wschód, po jewej stronie drogi mijaliśmy Szydłów. Tego miasteczka absolutnie nie można było zlekceważyć, ze względu na prawie w całości zachowane mury obronne!

Następnie pokonaliśmy bez zatrzymywania dość długi odcinek: Zalew Chańcza (nie mylić z jeziorem Hańcza!), Raków (słynny niegdyś ośrodek Arian, czyli Braci Polskich), Łagów, Nowa Słupia, Starachowice, Iłża. Potem zjechaliśmy z głównych dróg i całkowicie bocznymi dróżkami (niekiedy prawie leśnymi) dojechaliśmy do Zwolenia, gdzie zatrzymaliśmy się na obiad.

Posileni i pełni energii ruszyliśmy dalej, aby po kilkunastu kilometrach zatrzymać się na dłuższy postój w Muzeum Jana KochanowskiegoCzarnolesie.

Po zakończeniu zwiedzania ruszyliśmy dalej i wkroczyliśmy na teren Województwa Lubelskiego. Minąwszy DęblinRyki wykonaliśmy kontynację trasy dydaktycznej śladami wielkich wieszczów literatury polskiej, zajeżdzając w Woli Okrzejskiej do Muzeum Henryka Sienkiewicza

W muzeum, rzecz jasna, zeszło nam trochę czasu, więc musieliśmy już nieco przyśpieszyć, aby zajechać na nocleg. Depnąwszy więc w gaz, minęliśmy Łuków, SiedlceSokołów Podlaski, by na koniec dnia dojechać do Drohiczyna.

Dzień drugi: Podlasiem na Suwalszczyznę

Następnego dnia wyruszyliśmy ku granicy wschodniej. Droga prowadziła kolejno przez Siemiatycze, Kleszczele, Hajnówkę, Bondary (nad Zalewem Siemianówka), aż dotarliśmy na sam koniec świata, czyli do wsi Jałówka. Dalej już tylko Białoruś...

Po dotarciu nad granicę wyruszyliśmy na północ. Najpierw przez leśne i polne bezdroża, by w końcu we wsi Gobiaty dotrzeć do zapomnianej linii kolejowej, prowadzącej wprost do granicy.

Jadąc wzdłuż granicy w kierunku północnym, dotarliśmy do osławionego polsko – białoruskiego przejścia granicznego w Bobrownikach. Przekroczywszy szosę, znów znaleźliśmy się na pustkowiu, którym, skąpani os osi po rowery na dachu we wszechobecnym pyle z nieutwardzonej drogi, dojechaliśmy do Kruszynian, w których przez chwilę mieliśmy okazję pooddychać klimatami Lipków, osiadłych na tych ziemiach od czasów króla Jana III Sobieskiego.

Ponieważ zaczęło się już robić trochę późno, a drogi jeszcze było moc przed nami, więc po tatarskim obiedzie zwiększyliśmy nieco tempo. Przejeżdżając przez Supraśl i pobliskie Międzyrzecze, zatrzymaliśmy się tylko na moment, aby w pierwszym oglądnąć pień 350 ltniej sosny, a w drugim zwiedzić arboretum, skąd zresztą wygonił nas nadchodzący deszcz.

Jadąc dalej, zatrzymaliśmy się dopiero po dłuższym czasie gdzieś na skraju Puszczy Augustowskiej, po czym, przejeżdzając bez zatrzymania przez Augustów, zajechaliśmy na kolejny nocleg w podsuwalskiej wsi Płociczno – Tartak.

Dzień trzeci: wokół Wigier, Hańczy pustaci Suwalszczysny

Kolejnego dnia wyruszyliśmy dookoła Jeziora Wigry. Trochę dłużej zatrzymaliśmy się w miejscowości Wigry, zwiedzając pokamedulski kompleks klasztorny.

Znad jeziora kontynuowaliśmy naszą podróż przez Suwałki. Około dwudziestu kilometrów za miastem, we wsi Gulbieniszki zatrzymaliśmy się, by podziwiać rozległe widoki z wzniesienia Cisowa Góra, a kilka kilometrów dalej z prywatnego punktu widokowego w Smolnikach.

Właściwym celem tego etapu naszej podróży było Jezioro Hańcza. Nie zdając sobie sprawy z faktycznego ukształtowania terenu powzięliśmy zamiar zjechania nad samo jezioro u wylotu zasilającej go rzeki Czarna Hańcza. Realizacja okazałą się wszakże zadaniem niebanalnym, bo teren okazał się być nieomal górski, a w dodatku piaszczysty. No i oczywiście zero asfaltu – tylko ziemia i koleiny! Niemniej jednak, udało się i przez moment mieliśmy okazję podziwiać początek jeziora:

Co się potem działo – dużo by można pisać! Jak jeszcze wyjeżdżaliśmy znad Wigier, polecono nam odwiedzenie miejscowości Stańczyki, gdzie znajdują się słynne, podobno najwyższe w Europie, mosty kolejowe – już nieczynne.

Żeby się tam dostać, znad jeziora zaczęliśmy jechać totalnie na azymut (ciekawe, czy ktokolwiek z dzisiejszego polokenia GPS wie, co to znaczy?). Przez pola, łąki, drogi gruntowe, składające się w większości z piasku, i to z trzema rowerami na dachu! Miejscami, gdy było trochę równiej, można było jechać aż 40 km/h! A gdyby się cokolwiek stało, wtedy nie ma zmiłuj się! W promieniu kilometrów nieraz nie było żywej duszy, nawet nie pamiętam, czy komórki miały zasięg!

W końcy jednak przebiliśmy się przez pustacie, dojechaliśmy do odrobiny cywilizacji i już zgodnie z mapą pojechaliśmy, by w końcu dotrzeć i popatrzeć:

Gdy się już naoglądaliśmy, przyszedł czas na ostatni odcinek drogi w tym dniu – długi, a ponadto w obliczu zbliżającego się zmierzchu. Zawiesiliśmy więc chwilowo paradygmat zwiedzania i odbyliśmy szybki, techniczny przejazd na nocleg, który tego dnia wypadał w Mrągowie.

Dzień czwarty: przez Śniardwy na Półwysep Helski

Szybki przejazd poprzedniego dnia nie oznaczał jednak braku niespodzianek. Na jednej z wyboistych lokalnych dróg urwaliśmy wydech, który musiałem spawać w Mikołajkach.

Kolejnym etapem naszej podróży było Jezioro Śniardwy, które mniej więcej chcieliśmy objechać dookoła. Niestety, niespodziewana burza dość dużego rozmiaru skutecznie pokrzyżowała nam plany, wskutek czego objazd i penetrację linii brzegowej zredukowaliśmy do postojów w Niedźwiedzim Rogu i na półwyspie Szeroki Ostrów.

I to był właściwie koniec naszej wyprawy. W zaistniałej sytuacji podjęliśmy bowiem decyzję o niezwłocznym skierowaniu się na wybrzeże tak, aby tego samego dnia dojechać do Kuźnicy. Powróciwszy do Mrągowa, skierowaliśmy się na Olsztyn, a następnie jeszcze ostatni raz zboczyliśmy z głównych dróg, aby przejechać kawałkiem odludzia, m.in. przez Morąg i Pasłęk, i definitywnie powrócić do cywilizacji przed Elblągiem.

Potem już szybko wybrzeżem na miejsce, gdzie zasiedzieliśmy na nastepne dwa i pół tygodnia. Stamtąd czyniliśmy lokalnie bliższe bądź dalsze wyprawy. Poniżej pozwalam sobie zaprezentować kilka zdjęć, moim zdaniem najciekawszych z tamtej okolicy.

23 czerwca 2013r.

e-mail
jck1968
Do góry