Kenia – Diani Beach

gorąca Afryka, czerwona ziemia Masajów i biale piaski Oceanu Indyjskiego

Jako, że na nartach nie jeździmy, postanowiliśy udać się tej zimy (w czasie ferii szkolnych) gdzieś do ciepłych krajów. Po wielodniowych naradach i poszukiwaniach internetowych wybór padł w końcu na Kenię, a konkretnie niewielki hotelik na wybrzeżu Diani Beach, około trzydzieści kilometrów na południe od Mombasa. Hotel drogi, ale fajny, bo nie żaden betonowy moloch, tylko kompleks niewielkich budynków rozrzuconych na przestrzeni kilkuset metrów w obszarze wybrzeża Oceanu Indyjskiego. I uwaga: to rzadkość w tamtych stronach, ale plaża pokryta idealnie białym piaskiem!


Zarówno względy finansowe, jak i czasowe nie pozwoliły nam niestety na wyjazd dłuższy niż tygodniowy, a tu w dodatku na samym początku totalny falstart – samolot czarterowy linii EuroCypria, który miał nas zawieźć z Warszawy do Mombasa... zepsuł się! Całe szczęście tylko, że na lotnisku Okęcie, a nie gdzieś w powietrzu nad Saharą!

Przelot

Gdy więc po dwudziestoczterogodzinnym (sic!) opóźnieniu, wreszcie wylecieliśmy w powietrze, niebawem mieliśmy okazję podziwiać Karpaty naszych południowych sąsiadów, jednocześnie obserwując powolne, acz nieubłagane przechodzenie do coraz to cieplejszych stref klimatycznych.

Po międzylądowaniu w Sharm el–Sheikh i godzinnym postoju (w trakcie którego nie dano nam wyjść z samolotu), ruszyliśmy dalej, za oknem widząc już przeważnie piaski Sahary.

Przybycie

Kiedy przybyliśmy na lotnisko w Mombasa, pierwszym wrażeniem było potężne uderzenie gorąca od nagrzanej betonowej płyty lotniska. Później odprawa wizowa (czyli wykupienie sobie za 50 USD biletu wstępu do Kenii) i wreszcie upragnione, pełne wdzięku agentki Biura Itaka, które rozprowadziły nas po autokarach i wreszcie ruszyliśmy do ostatecznego celu naszej podróży.

Cel ów przywitał nas krótkim deszczem tropikalnym oraz... dwuosobowym pokojem na trzyosobową rodzinę. Po krótkiej wymianie poglądów, podpartej telefoniczną interwencją u naszej rezydentki stanęło na tym, że tę noc prześpimy jakoś na dwóch złączonych łóżkach, a potem dostaniemy ustaloną wcześniej dostawkę.

Pokój przywitał nas zapachem środka dezynfekującego, pseudoregionalną afrykańską Cepelią oraz czekającą na nas cały dzień tacą z owocami, których mimo sporego głodu i pragnienia, jakoś nie odważyliśmy się zjeść.

Dzień pierwszy – aklimatyzacja

Następnego dnia zapragnęliśmy oglądnąć osławiony równikowy wschód słońca. Niestety, trzeba było się oswoić z lokalnymi warunkami klimatycznymi i zaakceptować wiszące nad horyzontem chmury – co wszakże zgotowało nam też niezwykle fajny spektakl kolorów i światła! Przechadzaliśmy się więc po piasku, wsłuchując w szum oceanu, rzecz charakterystyczna, dochodzący z odległości kilkuset metrów od brzegu. Był to odpływ i fale łamały się na rafach. A koloryt miejsca uzupełniał miejscowy pracownik, chodzący po plaży z grabiami i zgarniający naniesione nocą wodorosty.

Po śniadaniu pierwszą połowę dnia poświęciliśmy na zapoznanie się z najbliższym otoczeniem. I tak, na początek, zaciekawione spojrzenia na żywe, naturalne palmy i baobaby (przy okazji baobabu przekonałem się, jak silnie zakorzeniona jest w świadomości mojego pokolenia powieść „W pustyni i w puszczy”), pierwsze małpy, próba wejścia do oceanu (przy okazji oganianie się od tłumu plażowych handlarzy, próbujących sprzedać niemal wszystko: od podróbek hebanowych słoni, do wycieczki łódką na rafę) i wreszcie powrót do hotelu i spokojna kąpiel w basenie – i tu niespodzianka: o głębokości od dwóch do pięciu metrów!

Po południu zaś postanowiliśmy ruszyć trochę wzdłuż plaży. Zaraz też nadarzyła się okazja do pojechania na wielbłądach, z której chętnie skorzystaliśmy. „Przewoźnik” doprowadził nas (może celowo...?) do miejsca, w którym miał swój biznes lokalny handlarz „paści”, czyli podróbek regionalnego rękodzieła. Że podróbki, to zorientowaliśmy się trochę później, mając okazję porównać je z „certyfikowanymi” produktami w Mombasa. Ale i tak coś kupiliśmy, póki co ciesząc się z utargowania ok. 90% ceny wyjściowej...

Do hotelu wróciliśmy już na własnych nogach, akurat na czas, żeby podziwiać zabudowania i roślinność w ostatnich promieniach zachodzącego słońca.

       ciąg dalszy nastąpi...

14 stycznia 2015r.

e-mail
jck1968
Do góry